Z Jastrzębiej Góry jest przysłowiowy
rzut beretem do Rozewia. Wysiadamy po prostu na kolejnym przystanku
autobusowym i kawałek cofamy się, aby zwiedzić to, co tu jest najbardziej
reklamowane – latarnię morską. Idziemy wygodnym chodnikiem, obok ścieżka
rowerowa, a po lewej stronie rozbudowująca się miejscowość, jak wszystkie nad
morzem!
Rozewie leży na przylądku uznawanym jeszcze do niedawna za najbardziej na
północ wysunięty punkt Polski. Teraz wiemy, że ten punkt jest w Jastrzębiej
Górze (poprzedni wpis). Kiedyś była tu tylko latarnia morska z przyległymi
budynkami położona na wysokim klifie (50 m), oświetlająca drogę przepływającym
statkom. Robi to do dziś, a jej światło jest widoczne z 48 kilometrów, jednak
udostępniona jest też zwiedzającym, by mogli przyjrzeć się bliżej urządzeniom,
które ratowały i ratują życie żeglarzom.
Jest tu cały kompleks wyremontowanych budynków – osada latarniana, bowiem kiedyś rodzina latarnika musiała być samowystarczalna, latarnia stała przecież na uboczu. I tak znajdziemy tu piekarnię i wędzarnię; maszynownię, która była małą elektrownią, a wszystkie urządzenia w doskonałym stanie zachowały się do dzisiaj.
Jest stodoła, w której dziś mieści się budynek kas oraz sala wystaw. Podczas naszego pobytu prezentowano prace marynistyczne malarza i prorektora ASP w Krakowie – Władysława Jarockiego. Przebywał tu kilkakrotnie w okresie międzywojennym zafascynowany rybakami. W swoich naturalistycznych pracach doskonale podkreślił detale ich wyglądu, stroju czy pracy. Jego rysunki stały się dla etnografów ważnym źródłem informacji pozwalającym odtworzyć życie ówczesnych rodzin rybackich.
Przy wjeździe jest też rekonstrukcja latarni
dźwigowej (blizy) z XVII wieku. Taka była na Helu i podziwiał ją podobno sam
król Jan III Sobieski. A na terenie wokół
osady znajdziemy jeszcze inne elementy dawnego oznakowania
nawigacyjnego.
No, a teraz o samej latarni!
Przylądek był bardzo niebezpieczny dla przepływających statków, bowiem myliły oni Rozewie z Helem i zakręcały tu w stronę Gdańska rozbijając się o skały lub osiadając na mieliznach. Kiedyś taki los, według legendy, spotkał załogę szwedzkiego statku. Zginęli wszyscy, z wyjątkiem córki kapitana, która potem do końca życia rozpalała na przylądku ogień dla żeglarzy, by taka historia więcej się nie powtórzyła. Pierwsza latarnia figuruje na szwedzkich mapach nawigacyjnych z końca XVII wieku. Jednak nowocześniejszą, murowaną zbudowano i uruchomiono w 1822 roku. W XX wieku dwa razy ją podwyższano ze względu na rozrastające się i zasłaniające ją drzewa bukowe Rezerwatu Przyrody „Przylądek Rozewski”, który graniczy w osadą. Stąd dzisiaj taki ciekawy jej wygląd: biały, murowany dół i czerwona, metalowa góra. Razem 33 metry wysokości (od poziomu morza 83 metry!). Aby miejsca nie mylono z żadnym innym, zbudowano obok drugą latarnię dublując światło. Ta druga dziś już nie działa.
DRUGA LATARNIA, NIECZYNNA. |
Latarnia nosi imię Stefana Żeromskiego,
który w okresie międzywojennym często tu przebywał. Jego dorobek uhonorowano
wmurowaniem tablicy pamiątkowej i pomnikiem, na którym zadumany pisarz spogląda
w stronę latarni. Tę pamięć o Żeromskim zawdzięczamy wieloletniemu latarnikowi –
Leonowi Wzorkowi, który we wrześniu 1939 roku pozostał na stanowisku i którego
Niemcy aresztowali i rozstrzelali. Ulica, przy której stoi latarni nosi dziś
jego imię. Nawiasem mówiąc to bardzo ciekawa postać!
Wnętrze latarni przystosowano do zwiedzania i na kolejnych poziomach można poczytać o historii żeglarstwa i pooglądać miniatury wielu latarni morskich, oglądanie ich przystosowano też dla niewidzących.
KTOŚ ROBI ZDJĘCIA, KTOŚ NOSI TOREBKĘ 😀 |
SĄ TU NAWET TAKIE PAMIĄTKI, DAWNE TARCZE SZKOLNE! |
I jeszcze więcej latarń, gdyby Wam było mało! Zobaczymy je przy powrocie na główną ulicę, bowiem stworzony tam jest Bliza Park Miniatur Latarni Morskich Polskiego Wybrzeża. Są tu w małym ogródku wszystkie dzięki Apoloniuszowi Łysejko, stworzone z jego wielkiej fascynacji latarnianej.